MAM BZIKA NA PUNKCIE SŁOWA
Trzydziestolecie pracy twórczej Bogumiły Żongołłowicz
W Pani debiutanckim zbiorze poetyckim Lato w Surrey podano rok 1984 jako rok wydania.
W rzeczywistości tomik ukazał się w pierwszej połowie 1985 roku. Niewiele osób kojarzy go z moją osobą. To jedyna książka, jaką wydałam pod nazwiskiem mojego pierwszego męża – Stosuj.
Kiedy zdała Pani sobie sprawę, że bycie pisarką to Pani powołanie?
Bardzo wcześnie. W piątej klasie szkoły podstawowej. Uwielbiałam pisać wypracowania i nie mogłam się doczekać kolejnej lekcji języka polskiego. Miałam fantastycznego a zarazem przystojnego i wolnego stanu polonistę-wychowawcę, Jana Wachowskiego, w którym kochało się pół szkoły – uczennice i nauczycielki. Jego opowieści o romantykach dźwięczą mi w uszach do dziś. Zasady gramatyki, ortografii i interpunkcji, które nam wpajał, idą ze mną przez życie. W zeszytach do klasówek przy bardzo dobrych ocenach z wypracowań rysował kwiatki, a pod dyktandami robił uwagi typu: „Bogusiu, na pewno na pewno pisze się osobno, a naprawdę naprawdę razem”. Tego się nie zapomina. Uwielbiałam analizować i interpretować przerabiane wiersze, rozpoznawać metafory i onomatopeje, odpowiadać na pytania dotyczące podmiotu lirycznego. Popełnienie pierwszego własnego utworu było tylko kwestią czasu.
Lato w Surrey to książka, w której jak napisał Andrzej Turczyński, udaje się Pani znaleźć „wiarygodną uniwersalną wykładnię ludzkiej miłości”. W kolejnych tomikach pisze Pani o przemijaniu i odchodzeniu. Zapracowała sobie Pani w ten sposób na miano „poetki śmierci”. Skąd ta skrajność?
O cyklu „Śmierci nie moje”, który ostatecznie wybrałam na tytuł mojej drugiej książki, wspominałam krótko po debiucie. Pierwszy wiersz o umieraniu napisałam po powrocie z Londynu, gdzie byłam na pogrzebie przyjaciela mojego męża, Romcia S. Uczestniczyłam w pochówku prochów, no może nie do końca, bo przewieziono je do Polski i tam oddano ziemi. Pamiętam napis-życzenie dla nieboszczyka na kartce doczepionej do wieńca czy tylko wiązanki kwiatów złożonej przed kaplicą londyńskiego cmentarza: „Baw się dobrze, to twoje ostatnie party”. To było trzydzieści lat temu i proszę mi wierzyć, robiło wrażenie.
W 2008 roku ukazały się Śmierci mi bliskie. W zamierzeniu ma Pani „śmiertelny” tryptyk. Jakie będzie tytuł trzeciego tomu?
Najprawdopodobniej (Nie)śmiertelnie.
Przejdźmy do prozy, do biografistyki…
Wcześniej było nauczycielstwo i dziennikarstwo. W Szkole Podstawowej nr 7 w Słupsku, w klasie, w której uczyłam się języka polskiego, po latach sama nauczałam. W pewnym momencie stwierdziłam, że pora zmienić zawód. Po pedagogicznych podjęłam podyplomowe studia dziennikarskie. W połowie lat osiemdziesiątych zaczęłam drukować w prasie. Zostałam kierownikiem słupskiego oddziału gazety „Goniec Pomorski” i gdy w Polsce nastała demokracja, wyjechałam do Australii. Publikuję w prasie krajowej i polonijnej, ale coraz rzadziej. Pisarstwo zawładnęło mną bez reszty. Kiedy zaproponowałam kilku wydawnictwom biografię Andrzeja Chciuka, nikt w kraju nie wiedział, kim jest Chciuk. Dałam mu drugie życie poświęcając trzy książki. Doktoryzowałam się z jego twórczości. Rodzina pisarza mówi o mnie „doktor chciukologii”, „chciukolog”.
Po tej książce zyskała sobie Pani miano „najlepszego współczesnego pióra polskiego w Australii”.
Przez lata emigracji to pióro nieco stępiało.
Proszę nie być skromną. Wydała Pani monografię Kabaret „Wesoła Kookaburra”, Listy z Australii Romana Gronowskiego, dwie książki Andrzeja Gawrońskiego, opowiadania Ludmiły Błotnickiej, poezję Krystyny Jackiewicz, młodzieńczy dziennik Władysława Noskowskiego, biografię Gwidona Boruckiego. Wyrosła Pani tym samym na biografa Polonii australijskiej.
To ładne określenie. Kupuję je od Pana. Łączę pisarstwo z pracą edytorską.
Lech Paszkowski – największy badacz Polonii australijskiej pozostawił Pani swoje archiwum.
To nie jedyne „odziedziczone” archiwum, ale tu nie pora i nie miejsce, aby się tym chwalić. Cieszę się, że Lech Paszkowski właśnie mnie namaścił kontynuatorem jego pracy. Badania nad Polonią australijską to moja pasja. Pasja, która wysysa. To połącznie nadmiaru materiału i braku pieniędzy na „przekucie” badań na książki. Mam swoich ukochanych sponsorów, którym jestem bardzo wdzięczna, bo bez nich moje wysiłki nie miałyby sensu. Jeden z nich zapewniając, że są ludzie, którzy podziwiają mój zapał, napisał: „Miła Pani Bogumiło. Do tej grupy i ja należę”. Zdarzyło mi jednak usłyszeć i to od polonijnych działaczy, że to co robię, robię wyłącznie dla siebie i swojego nazwiska. A ja, w swojej naiwności, myślałam i myślę, że robię coś dobrego dla nas, dla diaspory, wreszcie dla dziedzictwa narodowego.
Nie zraża się Pani jednak…
Nie mogę. Jest tyle do ocalenia. Czas płynie i zabiera ludzi. Trzeba przytulić i uporządkować ich papiery i pamiątki. Prawo jazdy zmarłego, jego karta bankowa, wytarty skórzany portfelik z pięciocentówką, a bywa, że i grosikiem na dnie, uzmysławia mi, że przeminę. Zanim przeminę, chcę utrwalać naszą australijską historię w licznych publikacjach.
We wszystkich wywiadach podkreśla Pani, że jest słupszczanką z antypodów. Czy to ważne?
Trzeba pamiętać o swoich korzeniach. Mam sentyment do mojego miasta i ludzi, których w nim zostawiłam. Tam wykształciła się i skrystalizowała moja wrażliwość na słowo, za które biorę odpowiedzialność każdego dnia. Mam bzika na punkcie piękna ojczystego języka. Jestem to Polsce winna.
Plany?
Przyszły rok będzie obfity. Chcę zrealizować oprócz bieżących także zaległe projekty, czyli dwie prace edytorskie i dwie książki autorskie.
A kto zapłaci za ich wydanie?
Poważnie myślę o tym, aby zwrócić się do prawników, którzy wzbogacili się na Polonii z Canberry. Może okażą zmiłowanie.
Czego możemy spodziewać się w pierwszej kolejności?
Wyboru wierszy Andrzeja Gawrońskiego zatytułowanego Australijskie awantury, który ukaże się z okazji XIII Festiwalu Kultury i Sztuki Polskiej w Australii PolArt 2015 dla uczczenia setnej rocznicy urodzin poety. To moja praca edytorska. Autorską będzie biografia konsula Władysława Noskowskiego – honorowego generalnego konsula Rzeczypospolitej Polskiej w Australii, Nowej Zelandii i Zachodnim Samoa, którą obecnie kończę.
Wypada życzyć lekkiego pióra, ale i wszystkiego najlepszego z okazji nadchodzących sześćdziesiątych urodzin.
Skąd Pan wie, że urodziłam się pod znakiem skorpiona? Lekarz powiedział mojej brzemiennej matce, że – niby ja – to ciąża pozamaciczna i trzeba ją usunąć. Nie uczyniła tego i widzi Pan, jakie ziółko ze mnie wyrosło. Lekkość pióra – wymóg dobrego tekstu – przyda się jak najbardziej. Sześćdziesiątka mnie przeraża, ale nie paraliżuje. Mierzę siły na kolejne zamiary, a za pamięć o jubileuszu i życzenia dziękuję.
Rozmawiał Marek Weiss
Express. The Australian Polish Magazine
W zawodowym życiorysie Bogumiły Żongołłowicz jest także epizod związany z naszym dwutygodnikiem. Była ona konsultantem materiałów australijskich pierwszych numerów pisma i autorką sloganu „Reklama w Expressie sukces Ci przyniesie!”