Skip to main content

PRZEJRZAŁAM CHCIUKA NA WYLOT

Rozmowa z dr Bogumiłą Żongołłowicz, pisarką, poetką, dziennikarką, edytorką i dokumentalistką.

Bogumiło, trzymam w ręce pięknie wydaną książkę „Andrzej Chciuk. Pisarz z antypodów”. Jest to wydanie drugie (2021), poprawione i uzupełnione. Dlaczego drugie?

Chciałam uczcić setną rocznicę urodzin pisarza. Lockdown pokrzyżował moje plany, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pisarz ma dwie daty urodzenia. Przyszedł na świat w Drohobyczu 13 stycznia 1920 roku, ale w 1940 roku został odmłodzony na Węgrzech – przed podróżą do Wojska Polskiego we Francji. I tak już zostało. W Titre d'identité et de voyage – z wizą australijską – w rubryce „data urodzenia” widnieje 13 października 1922 roku.  

Jak bardzo różni się wydanie drugie od pierwszego? Czy natrafiłaś na nowe dokumenty, zdjęcia, czy może światło dzienne ujrzały nieznane fakty z życia autora „Atlantydy”?

Kiedy przystępowałam do pisania pierwszego wydania, które ukazało się nakładem Wydawnictwa Literackiego w Krakowie w 1999 roku, miałam ze sobą bardzo krótki staż emigracyjny, a co za tym idzie skromną wiedzę o Polonii australijskiej, w szczególności powojennej, której przedstawicielem był bohater mojej książki.  Dziś wiem znacznie więcej o tamtej Polonii. Bardzo rozrosło się moje polonijne archiwum. Obejmuje między innymi komplety roczników czołowych pism polonijnych: paryskiej „Kultury” i londyńskich „Wiadomości”, z którymi Andrzej Chciuk współpracował, a które go nagradzały.

Rozbudowałam między innymi wątek dotyczący słynnej przedwojennej restauracji „Atlas”. W 2000 roku wyszła książka „Кнайпи Львова” (w rok później po polsku „Knajpy Lwowa”), a jej autor Jurij Wynnyczuk, ukraiński pisarz, językoznawca i dziennikarz, tak polubił Chciuka, że się z nim utożsamił, podpisując jego teksty (oczywiście w tłumaczeniu) swoim nazwiskiem, co w książce wytykam. Publicznie uczyniłam to w 2011 roku we Lwowie. Nie ja jedna zwróciłam uwagę na ten fakt.  Spotkałam się ze stwierdzeniem, że Wynnyczukowi „zabrakło miejsca lub woli, by przytoczenia zaopatrzyć w przypisy odsyłające do konkretnych pozycji”.

Sporo uwagi poświęciłam rozdziałom odnoszącym się do okresu francuskiego w życiu pisarza. Spędził we Francji jedenaście lat, z tego połowę w Paryżu, gdzie założył rodzinę i gdzie usilnie próbował napisać swoją pierwszą powieść „Czas kanalii”, częściowo pomyślaną jako pamiętnik. Ćwierć wieku temu podeszłam do tych lat bezkrytycznie. Za mało wiedziałam. W nowym wydaniu pisarzowi po prostu „oberwało się” od biografa.

Czytelnik znajdzie w tym wydaniu znacznie więcej informacji o rzekomym antysemityzmie Chciuka, jak i o „Wielkim senniku” – dziś nie do zdobycia – który opracował na zamówienie firmy „Contal”. Gdyby komuś udało się dotrzeć do tej publikacji, niech pamięta, że dużo w niej blagi, do czego Chciuk przyznaje się bez bicia, nie ujawniając swojego nazwiska. Jego pióro poznać można po stylu, ulubionych słowach „facet” i „facetka” oraz końcowym Keep smiling.

Za co konkretnie „oberwało się” Chciukowi od biografa?

Za współpracę z ambasadą RP w Paryżu i publikacje na łamach subwencjonowanych przez nią pism. Za teksty zaprawione warszawską propagandą.

W książce są piękne fotografie archiwalne. Nie wszystkie chyba były w pierwszym wydaniu. Jak udało Ci się je zdobyć? 

To rezultat wieloletnich poszukiwań i zadzierzgniętych kontaków z ludźmi, którzy Chciuka znali. Jedna z nich, autorstwa Tadeusza Dobrostańskiego, ilustruje wizytę Artura Rubinsteina w Australii, którego Chciuk podjął obiadem jako „najlepszy kucharz wśród poetów i najlepszy poeta wśród kucharzy”. Rubinstein jest na tej fotografii w towarzystwie Janiny Dobrostańskiej i Marii Spirlein. Obie panie przepisywały teksty pisarza. Zamieściłam w książce także kilka współczesnych zdjęć, między innymi domu przy ulicy Adam Street w melbourneńskiej dzielnicy South Yarra. Tu powstała „Atlantyda” – majstersztyk pisarza – która doczekała się aż pięciu wydań. Szóste, co do czego nie mam wątpliwości, też by się sprzedało.

Jako szanujący się biograf podążałaś także śladami Chciuka…

Byłam w Drohobyczu, Borysławiu, Lwowie, Monachium, Londynie, Paryżu, San Francisco, Sydney, Brisbane, Smithton, Deniliquin i Queenscliff. Tam, gdzie pisarz się urodził, studiował, pracował, gdzie mieszkało jego rodzeństwo i teściowie, gdzie pochowani są dziadkowie. Przynajmniej raz w roku odwiedzam jego grób na Springvale Botanical Cemetery w Melbourne. Zainteresowanym podaję lokalizację: kwarta Fuchsia, aleja 48, miejsce 25. Na tym samym cmentarzu spoczywa jego druga żona, Wanda, ale po grobie nie ma śladu.

Wróćmy do pierwszego wydania książki. Co tak naprawdę sprawiło, że w ogóle stałaś się biografką Andrzeja Chciuka? Przed przybyciem do Melbourne nie znałaś jego twórczości. Nie udało Ci się także poznać go osobiście…

Wystarczyło, że przeczytałam „Atlantydę”, którą kupiłam w jednej ze słupskich księgarni. Był to reprint londyńskiego wydania. Ten egzemplarz stanowił część mojego mienia przesiedleńczego. Poznać pisarza nie mogłam, bo zmarł w 1978 roku, a ja przyjechałam do Melbourne w roku 1991. Zamieszkałam – to ciekawostka – w odległości pięciuset metrów w prostej linii od pensjonatu (boarding house) Hofmanów, w którym Chciuk mieszkał z rodziną po przyjeździe do Australii przez kilkanaście miesięcy.

Często mówisz o sobie, że odkryłaś Andrzeja Chciuka dla literatury, a dzisiaj chętnie sięgają po niego inni, korzystając nawet z Twojego dorobku. Czy rzeczywiście tak jest? Czy czujesz się niekiedy pominięta?

Chciuk był znany na emigracji, zwłaszcza w Londynie, ale nie w Polsce. Moda na dorobek pisarzy emigracyjnych zaczęła się, kiedy opuszczałam kraj. Po reprincie „Atlantydy” ukazał się jeszcze reprint jej kontynuacji – „Ziemi księżycowej”. Docierałam do faktów absolutnie nieznanych szerszemu obiorcy, a dotyczących prywatnego życia pisarza, nieznanych nawet jego najbliższym. Miałam dostęp do wielu oryginałów. Prowadzałam wywiady z ludźmi, do których nikt przede mną nie dotarł. Jeden z braci pisarza podarował mi egzemplarz jego debiutanckiego tomiku „Wrześniowe niebo”, który nie ujrzał światła dziennego. Żeby wiedzieć o jego istnieniu, trzeba mieć go w rękach. Nie mam zastrzeżeń, gdy ktoś pisze o Chciuku, korzystając z mojej książki i podaje źródło. Jest mi przykro, kiedy popisuje się wiedzą o pisarzu korzystając z tego, co napisałam i nie wymienia mojego nazwiska, jak to miało miejsce w audycji „Poczytnik” w Polskim Radiu 24 na początku ubiegłego roku, gdzie o autorze „Atlantydy” rozmawiali Krzysztof Masłoń i Tomasz Zapert. W ponad dwudziestominutowej audycji Krzysztof Masłoń mówi w pewnym momencie: „jak wyczytałem w książce o nim”, ale tytułu i mojego nazwiska nie wymienia. Za to przytacza z niej cytaty. Nie mam zastrzeżeń ani uwag do prac krytyczno-literackich, w których analizowana jest twórczość Chciuka. Chodzi mi wyłącznie o jego biografię, której drobiazgową znajomość przypisują sobie niektórzy dziennikarze i naukowcy, gdy tak naprawdę ich wiedza jest wtórną. To ja przejrzałam Chciuka na wylot. Bibliografia podmiotowa i przedmiotowa liczy w drugim wydaniu ponad dwadzieścia stron. To chyba najlepszy dowód mojej dogłębnej znajomości „tematu”.

Jaki jest Twój osobisty stosunek do Andrzeja Chciuka jako do człowieka, do jego wyborów życiowych? Mnie osobiście było bardzo przykro, że jego dzieci, mając oboje rodziców, mieszkały w półsierocińcu... Chociaż nie tylko z tego powodu.

Biografia Andrzeja Chciuka była moim debiutem prozatorski. Obraz Polonii australijskiej w jego twórczości – tematem mojej pracy doktorskiej. Kabaret „Wesoła Kookaburra”, który współtworzył z Barbarą Schenkel – tematem monografii. Nie mogę go nie lubić, zwłaszcza po tym, jak rodzina pisarza okrzyknęła mnie „chciukologiem”. Spotkałam się też z określeniem „doktor chciukologii”. Chciuk przylgnął do mnie, a ja do niego. A dzieci w półsierocińcu? Chciukowie nie byli jedyną rodziną, zmuszoną do takiego rozwiązania.  Emigracja zniszczyła wiele związków małżeńskich. Barbara wyjechała do Sydney, Andrzej został w Melbourne, ale w pogoni za chlebem zdarzało mu się pracować na prowincji.  Zabierał Jacka i Hanię na weekendy, kiedy tylko miał po temu możność. Po rozwodzie mógł syna zatrzymać przy sobie. Nie chciał jednak, aby dzieci zostały rozdzielone. Za bardzo się do siebie przywiązały w Essendon. Wolał, aby oboje oddano matce, co też się stało.

Czym zaskoczy nas dr Bogumiła Żongołłowicz w najbliższym czasie? Mam oczywiście na myśli nową pozycję literacką.

Książką, którą piszę dla siebie. Chodzi za mną od lat. Jest nią biografia Zbigniewa Jasińskiego zatytułowana „Gdzież moja ojczyzna”. Dedykuję ją słupszczanom, mieszkańcom miasta, w którym się urodziłam. Dlaczego? Jasiński, który po wojnie osiadł w Australii, jest uznawany za najwybitniejszego liryka Powstania Warszawskiego. Pierwszy po wojnie pomnik poświęcony bohaterom Warszawy powstał – drewniany w 1945 roku, a murowany rok później - w parku mojego dzieciństwa. Stoi tam do dziś. Pamiętam, jak na szkolnej akademii recytowałam najbardziej znany wiersz poety pod tytułem „Żądamy amunicji”. Wiersz ten drukowano niezliczoną ilość razy w prasie polskiej i emigracyjnej, w antologia powstańczych, niemal każdorazowo bez honorarium dla autora, któremu w życiu nie przelewało się, a który wyznawał zasadę, że ludzie pióra nie powinni pisać za darmo. Chciuk przypiął mu łatkę „poety wypalonego”. Słusznie i niesłusznie. Jasiński wypalił się wraz z upadkiem powstania. Nie stępiało jednak jego pióro, o czym świadczą artykuły, które pisał po wojnie, gdy odczuwał potrzebę zabrania głosu. Andrzej Romanowski napisał o nim, że „w jakiś szczególny sposób symbolizuje trudny polski los ostatnich dwóch stuleci”. To fragment motta powstającej książki. Chcę, aby towarzyszyło ono czytelnikowi w myślach przez cały czas obcowania z nią, gdy już ukaże się w druku.

Dziękuję bardzo za rozmowę. Życzę owocnej pracy nad nową biografią.


Rozmawiała Magdalena Jaskulska
Tygodnik Polski 2021, nr 25/26